Używamy plików cookie do usprawnienia funkcjonowania witryny internetowej oraz polepszenia jakości świadczonych usług. Korzystanie z tej witryny internetowej oznacza zgodę na naszą politykę w zakresie używania plików cookie.

Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies w ustawieniach przeglądarki.

Więcej informacji na temat plików cookie znajdą Państwo w polityce cookies.

Tak, akceptuję
Pomiń menu

Felietony Liliany Sonik

Na Małym Rynku z bukietami

Każdego, kto chce słuchać, przekonuję od lat, że zwyczaj święcenia bukietów w dniu Wniebowzięcia Maryi Panny trzeba pielęgnować i kontynuować, ponieważ jest mądry i jakby skrojony na potrzeby człowieka XXI wieku. Nasza Matka Boska Zielna avant la lettre opowiadała o bioróżno­rodności i ekologii. W tym roku będziemy mieli już IV edycję konkursu na najpiękniejszy bukiet zielny. Zapraszam do udziału i wstąpienia w szranki szlachetnej konkurencji. Wystarczy upleść wiązankę z roślin rosnących wokół nas, dzikich i hodowanych, a potem czekając na wynik prac jury, słuchać koncertu Joanny Słowińskiej i podziwiać aromatyczny kobierzec z setek fenomenalnych bukietów – dzieł sztuki. Liczę na to, że spotkamy się na Małym Rynku 15 sierpnia, bo Kraków najwyraźniej już to polubił. Nie jesteśmy jednak wyjątkiem. Dołączyła do nas Kościerzyna i Kaszuby oraz zapewne wiele innych miejscowości. Wpisujemy się też w trend europejski. Wykluczenie botaniczne, czyli fatalne zjawisko kompletnej nieznajomości otaczającej nas przyrody osiągnęło apogeum, a teraz, na szczęście, mamy powrót wahadła. We francuskim tygodniku ,,L’Express” sprzed kilku dni tematem przewodnim i okładkowym są rośliny, które leczą. Czyli fitoterapia. W kilkunastu tekstach możemy przeczytać o herborys­tach, nowych specjalizacjach medycznych i farmakologicznych, o tym, co realnie oferują wszelkie rosnące obok nas rośliny i szarlatanach naturo­terapii, bo takich na fali nowej mody pojawiło się całkiem sporo. Magicy zarabiania na ludzkich problemach wykorzystują naiwne przekonanie, że „zioła nie mogą zaszkodzić”. Oczywiście, że mogą. Nie tylko szkodzić, ale po prostu truć. Na szczęście trujących ziół na polskich łąkach rośnie wyjątkowo niewiele, a wśród nich króluje obrzydliwy, niebezpiecznie parzący barszcz Sosnowskiego, na nasze nieszczęście sprowadzony w czasach PRL z ZSRR z zamiarem wykorzystania go jako rośliny pastewnej. Teraz jest objęty zakazem, lecz trudno go wyplenić, bo sieje się sam. Za to łatwo go rozpoznać, gdyż rośnie ogromny, nawet do 4 metrów. ,,L’Express” narzeka, że utraciliśmy wiedzę o ziołach gromadzoną przez tysiąc lat. Ale pasjonaci ziół wertują księgi z notatkami średniowiecznych mnichów i mniszek – z których najsłynniejszą jest św. Hildegarda z Bingen – bo europejskie ziołolecznictwo powstało w klasztorach. Notatki nie uwzględniają jednak wielu ważnych informacji, ponieważ wiedzę o cudownej mocy roślin przekazywano sobie głównie z ust do ust. Tak czy owak receptury te trzeba weryfikować naukowo, co zresztą się dzieje. Bo mieszkańcy Zachodu oszaleli na punkcie naturoterapii. Organizowane są warsztaty, salony, targi, blogi, a uniwersytety otwierają nowe kierunki. A zatem, jesteśmy w Krakowie po prostu w dobrym trendzie…

Ogrodniczy interent

Dziś będą same dobre wiadomości. Pierwsza dobra wiadomość – oczywista – pochodzi z natury. Zniewalająca uroda majowych ogrodów i parków daje zastrzyk dobrej energii. Ruszyły bzy, kwitną jak oszalałe rododendrony i pigwowce, a także, a jakże, ostatnie tulipany, żonkile, szafirki i narcyzy. Te ostatnie pachną zabójczo, jeśli tylko udało się komuś przechować stare polskie odmiany o białych płatkach, z płomiennym marginesem wewnątrz. Nowe zagraniczne o spektakularnych kwiatach nie pachną wcale. Na szczęście widać powrót, po okresie banicji, do starych sprawdzonych odmian. I dotyczy to nie tylko kwiatów, ale również drzew owocowych. Młodzi ogrodnicy pojeździli po międzynarodowych targach i zobaczyli, jaką furorę robią oryginalne rzadkie odmiany śliwek czy jabłek. Nadchodzi koniec dyktatury owoców w jednym komercyjnym smaku. Druga dobra wiadomość pochodzi z internetu. Był czas, kiedy internetu krytykować nie wypadało, bo krytykant dostawał łatkę ciemniaka. Pisałam o zagrożeniach, bo takich wiele i łatki mi niestraszne, a lepszym od Platona przyjacielem jest prawda. Niektórym internet wydawał się panaceum na wszystko, cudownym narzędziem, które odmieni nasze życie. I odmienił. Na dobre i złe. Cała sztuka – by korzystać z tego, co dobre, a eliminować śmieci. Kto po lekturze internetowych forów politycznych zaczyna wątpić w ludzki charakter, niech szybko przełączy się na strony miłośników ogrodów i roślin. To absolutny fenomen. Tysiące ludzi bezinteresownie wymieniają się informacjami. Doświadczeni radzą początkującym, żartują i pocieszają innych po niefortunnych błędach. Trudno powiedzieć, kim są ci ludzie, ile mają lat, jakie wykształcenie czy zawód. Ale w 99 procentach są arcyuprzejmi i sympatyczni. Na forach tych panuje absolutna życzliwość. Polecam jako antidotum na ściek chamstwa i tupetu. Trzecią dobrą wiadomością jest fakt, że w tym roku Polska wy-eksportuje żywność o wartości 16 miliardów euro. Sporo. Och, gdyby tak jeszcze udało się ograniczyć chemię i zrobić z tego motor sprzedaży.

Matka Boska Zielna i piękna

Każdy region w Europie, każde szanujące się miasto chce mieć swoje święto. Nowych, wymyślonych świąt, nikt poważny nie produkuje, bo takie zabiegi rzadko się udają. Święta zakorzenione, utrwalone w zbiorowej podświadomości są wyznacznikiem tożsamości. W nużąco płynnej rzeczywistości naszych czasów stanowią jakiś punkt stały, cyklicznie powracający. Dlatego miasta podtrzymują zwyczaje istniejące od wieków, czasem przez prostą kontynuację, czasem poddając je pewnej reinterpretacji. Kolejny raz patrzę na obraz Pruszkowskiego zatytułowany „Procesja zielna”. Przedstawia orszak kobiet, dzieci i mężczyzn w strojach krakowskich z feretronem. Niosą do kościoła naręcza kwiatów i ziół. Podobnych przedstawień sprzed wieku jest sporo. Zwyczaj święcenia kwiatów i ziół w dniu Wniebowzięcia, był tak malowniczy, że pobudzał wyobraźnię malarzy, rzeźbiarzy i poetów. Uzasadnieniem religijnym dla święcenia ziół była stara legenda, wedle której w miejsce Maryi uczniowie znaleźli kwiaty i zioła. Na tej bazie pojawiło się trochę magiczne a trochę pragmatyczne przekonanie o cudownej mocy poświęconych w dniu Wniebowzięcia ziół. Przecież przez całe wieki medycyna oparta na ziołach była jedyną dostępną. Dopiero w drugiej połowie XX wieku, została zepchnięta w cień przez farmakologię chemiczną. Ale teraz ziołolecznictwo wsparte twardą nauką wraca w glorii. A my, zniechęceni do antybiotyków, wiemy już, że drobniejsze dolegliwości lepiej kurować za pomocą herbatek, syropów i naparów. Zapomniana wiedza powraca. A ja wracam do starego zwyczaju. W „Roku Pańskim ” Zygmunt Gloger pisał. „W Krakowskiem niosą do poświęcenia 12 roślin: warkocz Najświętszej Panienki, obieżyświat (żółto kwitnący), trojeść, żabie skrzeki, Boże drzewko, rotyć, lubczyk, leszczynę z orzechami, żyto, konopie, len, miętę…” Choć część tych nazw niewiele nam dzisiaj mówi to samo ich brzmienie wyzwala jakieś archetypiczne pozytywne emocje. Warto wrócić do idei tworzenia zielnych bukietów. Zebranie ziół i kwiatów nic nie kosztuje, można się wybrać na botaniczne safari samemu lub z grupą znajomych, albo rodzinnie, z dziećmi. Zapach świeżo zebranej mięty, uroda dziewanny czy znalezienie kiedyś popularnych a dziś rzadkich bławatków to przyjemność dla ducha i zmysłów. A potem powstają cudowne, pachnące, wielobarwne wiązanki. Feeria barw i zapachów to tylko najbardziej spektakularny aspekt starego zwyczaju. Ale są wymiary inne: metafizyczny, botaniczny, społeczny. Mamy w zasobach tradycji święto cudowne, mądre i niesłychanie piękne. Jeszcze żywe i gotowe odsłonić cały wachlarz znaczeń, całą swoją misterną i złożoną pedagogikę. To nasze święto i tylko od nas zależy, czy będziemy umieli je wykorzystać. Jednego jestem pewna – Francuzi, Hiszpanie czy Włosi uczyniliby zeń wielkie wydarzenie. Dla siebie i… turystów z całego świata.

Niewinne ogródki? 

Im więcej antybiotyków, tym zjadliwsze bakterie. Im więcej środków ochrony roślin, tym słabsza naturalna odporność. Mamy lato. Można się do woli nazachwycać ogródkami, gdzie feeria barw i zapachów: jaśminy i róże, cynie, klematisy i lilie. A kto nie tylko podziwia, ale też uprawia, ten cieszy się już własną sałatą i truskawkami. Bez nawozów, bez chemii. Czy naprawdę? Bo szansa na wyhodowanie czegokolwiek bez środków chemicznych z każdym rokiem maleje. Grzyby, pleśnie, mszyce i wszelkiej maści upiory ogrodników stają się bezczelnie agresywne. W specjalistycznych sklepach mówią, że środki ochrony roślin są wycofywane ze sprzedaży i zastępowane nowymi, silniejszymi. Patrzę na jabłonkę w ogródku i ćwiczę własną odporność psychiczną: liście zwijają się i skręcają, za chwilę opadną i drzewko uschnie. Truskawki zbieram pośpiesznie, bo po deszczu grzybowa pleśń włazi w liście i owoce. Wielkie czarne ślimaki całkiem wyżarły bazylię. Wcześniej czy później trzeba się poddać. Ani kwiaty, ani owoce, ani warzywa: nie urośnie nic bez tzw. środków ochrony roślin. A im więcej tymi środkami chronimy, tym więcej ich trzeba. Minęły czasy ogródków niewinnych, gdy można było zasiać, a w polu samo rosło. Jak przy E.coli: odporne bakterie mutują w nowe odporne na leki formy. Czytam “Czarną księgę rolnictwa” – żółcią pisany esej oskarżycielski z podtytułem “jak zabija się naszych rolników, nasze zdrowie i środowisko”. Autorka Isabellle Saporta pokazuje spiralę nonsensu uruchomioną 60 lat temu przez polityków i zbyt pewnych siebie specjalistów. Co w tamtym czasie wydawało się racjonalne, dziś okazuje się absurdalne. Europa chciała być samowystarczalna żywnościowo, więc postawiono na produkcję maksymalnie wydajną. Opłacała się nie jakość, lecz ilość. Rolnictwo zamieniono w przemysł obwarowany mnóstwem przepisów i kontraktami z wytwórcami nawozów i farmaceutyków. W arcynowoczesnych i arcykosztownych stajniach stłoczono tysiące sztuk bydła, świń czy kur. Pod stałą osłoną antybiotyków, ponieważ tłok sprzyja epidemiom. I bez ściółki, więc i bez gnoju, którym dawniej użyźniano pola. Za to ze ściekami. Do ścieków potrzebne są oczyszczalnie. Żeby się to opłacało trzeba jeszcze więcej hodowli. W efekcie całe regiony płaczą z powodu zatrucia wód, a roślinna produkcja musi korzystać ze sztucznych nawozów.  Pod naciskiem opinii publicznej – i samych rolników – Unia Europejska szykuje zmiany we wspólnej polityce rolnej. W grę wchodzą ogromne interesy; warto więc śledzić debatę. Jedno jest pewne: modernizacja Anno Domini 2011 znaczy coś zupełnie innego niż pół wieku temu. Najłatwiej zresztą winą za plagi i choroby roślin obarczyć rolników. Ale co dzieje się z tonami antybiotyków, które beztrosko stosujemy przy byle okazji? A proszki do prania czy kosmetyki? To wszystko odkłada się w ziemi i wodzie. Amatorscy działkowicze też wolą pryskać chwasty czarodziejską zawiesiną, niż schylać się do plewienia. Nie jestem talibem ekologii. Nie wzywam do trójpolówki i zastąpienia fiolki naparem z pokrzyw. Ale jeśli się nie opamiętamy – będzie kłopot. Sami wyprodukujemy zarazy, na które nie mamy remedium. Dotyczy to roślin, dotyczy też ludzi.